Łączna liczba wyświetleń

sobota, 3 listopada 2012

Reklama szeptana czyli promocja na placu zabaw

Zaczęło się od tego, że mama Filipa i Dominika kupiła placki. Pszenne, z mąki durum - taką alternatywną przekąskę, zastępującą wszechobecne chrupki kukurydziane. I z tym plackami zjawiła się na placu zabaw.
O przepraszam, właśnie sprawdziłam na etykiecie. Nie placki, a lekkie pieczywo. Dla mnie jednak będą to placki, bo jak placki wyglądają. Wracając do tematu.
Dokarmiając swoje latorośle, przy okazji dokarmiła i moje. A potem już poszło lawinowo. Kolejne mamy pojawiające się na placu zabaw testował pieczywo na swoich dzieciach [ korzystając z uprzejmości mamy Filipa i Dominika]. Wieczorem, w Lewiatanie, po lekkim pieczywie pszennym z mąki durum nie było śladu. Okazało się, że dzieciaki w ciągu jednego popołudnia oszalały na ich punkcie. Rano, na drugi dzień - stojąc w kolejce do kasy, mamy, które dnia poprzedniego na placu zabaw nie były dowiadywały się o nowym przekąskowym hicie. I tak, na spacerach, placach zabaw i w kolejkach, dzięki reklamie szeptanej lekkie pieczywo pszenne z mąki durum zyskiwało kolejnych zwolenników, a firma Strusinianka potencjalnych klientów.
Kilka dni później, w innym osiedlowym sklepie, pojawiły się wafle zbożowo-ryżowe. I znów jedna mama drugiej mamie...
O tym czy się przyjmą ostatecznie zadecydują dzieciaki, jednak gdyby nie reklama szeptana, pewnie większość z nich nie miała by szansy na ich spróbowanie.
Przeciętna mama bywająca na placach zabaw, w poczekalniach i dziecięcych sklepach, czytająca fora, blogująca czy chociażby korzystająca ze współczesnych portali społecznościowych w promowaniu artykułów dziecięcych jest znacznie skuteczniejsza niż puszczana w telewizji reklama. Jak  bardzo? W ciągu trzech dni dwie-trzy paczki lekkiego pieczywa z mąki durum, wepchnięte w najciemniejszy kąt na końcu półki, zmieniły się w wiele paczek, leżących na małym regaliku tuż przy drzwiach. Z tego co wiem około 30 matek zamieniło chrupki kukurydziane na taką właśnie przekąskę. A mówimy o jednym tylko, niewielkim osiedlu.







           


P.S.
U mnie w domu sprawdza się pieczywo pszenne. Choć wafle sa dużo delikatniejsze, to jednak to pszenne jest słodsze.Podpłomyki regionalne okazały się totalną klapą. Chyba za mało słodkie.

poniedziałek, 29 października 2012

Dyniowy koszyczek

dyniowy koszyczek halloweenowy
Z koszyczkiem sprawa wyglądała tak. W jednej z historyjek o Kubusiu Puchatku, którą Polka katuje mnie co drugi wieczór, widnieje na obrazku Kubuś Puchatek z halloweenowym koszyczkiem wyciętym z dyni. Kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o Halloween okazało się, że moja córka wręcz żyć bez koszyczka takiego jaki ma Kubuś nie może. Ilekroć pytałam co chce zrobić w ramach zabawy z mamą, tylekroć słyszałam, że koszyczek z dyni. W pewnym momencie zaczęłam już nawet rozważać wycinanie go z prawdziwej dyni [ odpowiednich gabarytów została zakupiona] w ostateczności jednak doznałam przypływu inwencji twórczej i koszyczek powstał w znacznie prostszy sposób. Być może dzięki temu zachowałam zdrowe zmysły, bo już widzę jak by wyglądało wycinanie dyni, z uzbrojoną w plastikowy nóż [ taki jakie kupuje się na grilla] Polą. I to marudzenie, że ona nie może, że jej nóż nie tnie... i tak dalej.

 POTRZEBUJEMY:
  • pomarańczową bibułę
  • czarną i pomarańczową wycinankę [ ja używam takich z klejem]
  • nożyczki
  • klej magik [ po wyschnięciu robi się przeźroczysty więc nie widać niedoróbek]
  • plastikowe pudełko po sałatce lub obiadku [ ja użyłam po obiadku dla dzieci HiPP]
WYKONANIE:
  1. odcinany kwadratowy/prostokątny kawałek bibuły, na tyle duży, by można było, po ustawieniu na jego środku plastikowego pojemnika, wszystkie brzegi włożyć do środka pojemnika [ wcześniej warto go w środku wysmarować klejem]. Bibuła nie powinna idealnie przylegać do ścianek, starajmy się nadać naszemu oklejanemu pojemnikowi bardziej kulisty kształt;
  2. z czarnej wycinanki wycinamy oczy, nos i usta/zęby naszej dyni, z pomarańczowej paski lekko wygięte w łuk, które będą "żebrami" dyni;
  3. naklejamy "żebra", oczy, usta i noc
  4. z bibuły odcinamy pasek 4x50 cm, składamy go na pół, a następnie skręcamy, by powstał pałąk koszyczka. Końce naszego pałąka wkładamy do środka koszyczka i przyklejamy
CO ZROBIŁA POLA SAMA:
    • wycięła oczy, nos usta i ożebrowanie dyni
    • nakleiła je
CO ZROBIŁA Z MOJĄ POMOCĄ:
    • skręciła pałąk i przymocowała do koszyczka
 CO ZROBIŁAM JA:
    • okleiłam pudełko

środa, 24 października 2012

Dziewczynka z drewnianej łyżki

Pierwsza łyżkowa dziewczynka Poli
Któregoś dnia, kiedy zamiast zapowiedzianego słońca za oknem miałam ścianę wody, a Pola osiągnęła szczyt swoich możliwości w marudzeniu, w akcie desperacji zaczęłam z nią robić dziewczynki z łyżek. Straciłam wtedy większość drewnianych łyżek, bo w swojej naiwności nie przewidziałam, że zabawa okaże się, aż tak atrakcyjna. Tamtego popołudnia Pola wyprodukowała chyba z 5 łyżkowych dziewczynek.
Zaletą tej zabawy jest to, ze produkty do zrobienia łyżkowej dziewczynki można znaleźć w każdym domu, a samo wykonanie jest tak proste, że 2-latek powinien sobie spokojnie sam poradzić.

Potrzebujemy:
  • na ciało -drewnianą  łyżkę/łopatkę/ kulę do ucierania
  • na włosy- kawałki wełny/sznurka/ścinki materiału/starą sznurówkę/wstążkę/bibułę itp.
  • na oczy- ziele angielskie/jałowiec/ guziki/kamyki/koraliki /suchą karmę dla psa lub kota...
  • na nos- suszone goździki [taka przyprawa]/ patyczek/słomka
  • na usta- wycinankę/koralik/suchą karmę dla psa lub kota/ makaron typu kolanka lub muszelki
  • mazaki [ do narysowania brwi/nosa/ust]
  • klej typu magik
  • nożyczki [ do pocięcia nitek/wełny itp.]
Dziewczynka ze zdjęcia została wykonana z :
  • drewniana łyżka
  • sznurek od dziecięcych rękawiczek - włosy
  • ziele angielskie - oczy
  • goździk - nos
  • kocia sucha karma - usta
  • brwi namalowane czarnym mazakiem
Pola [ 2 lata] zrobiła ją samodzielnie. Ja jedynie pocięłam sznurek na mniejsze kawałki.

wtorek, 23 października 2012

Bukiecik z miarek do mleka

Potrzebujesz
Każdy kto ma dziecko, wcześniej czy później zostanie zalany miarkami do mleka. Teoretycznie można by je wyrzucać, podejrzewam jednak, że część matek [ tak jak ja] z genem "chomika" wkłada je do szuflady/pojemnika z nadzieją, że może się na coś przydadzą. Kilka z całą pewnością znajdzie zastosowanie w kuchni, ale nie oszukujmy się - taka ilość miarek z jaką zetkniemy się przy wychowywaniu dziecka znacznie przerasta możliwości przeciętnej kuchni. Co zatem z nimi począć? Można je wykorzystać do pacyfikacji naszej tryskającej energią pociechy - zwłaszcza gdy: pada deszcz/jest za zimno by wyjść/dziecko jest chore/nudzi się/ odczuwamy potrzebę porobienia " czegoś" z naszym potomkiem.

Na początek kilka wskazówek, które są wypadkową moich doświadczeń:
  • Nie idź na żywioł, wierząc, że jakoś to będzie. Zaplanuj taką zabawę wcześniej i miej wszystko przygotowane. Nic tak nie zabija zapału - zwłaszcza dwulatka, jak oczekiwanie, aż mama/tata wszystko przygotują.
  • W niektórych przypadkach [ tutaj są to płatki chabra i płatki żonkila] przygotuj "półprodukty". Dziecko nie będzie musiało czekać, aż coś wytniesz/zszyjesz itp.
  • W zależności od rozwiniętych zdolności manualnych dziecka przygotowujesz więcej lub mniej półproduktów.
  • Wszystko co robi się dłużej niż 10 min. zaczyna [ przynajmniej moją córkę] nudzić.
u góry wykonane przeze mnie,
na dole zrobione przez Polę [2 lata]
Potrzebujesz:
  • 3 miarki do mleka [ niebieską, żółtą i w dowolnym kolorze]
  • zieloną bibułę [ odcięty kawałek o szerokości ok 1 cm]
  • kilkanaście pestek dyni
  • zółty kartonik o wymiarach 3x8 cm
  • 8 płatków wyciętych z żółtego brystolu
  • klej "magik" [ po wyschnięciu jest przeźroczysty co zdecydowanie wpływa na wygląd końcowy, zwłaszcza gdy dziecko samo klei]
  • bezpieczne nożyczki dla dwulatka [ są całe plastikowe i tną jedynie papier. ja swoje kupiłam w Pepco - zestaw szkolny z Myszką Miki]
  • prostokąt niebieskiego/granatowego materiału o wymiarach 5x14 cm przyfastrygowanego przez środek i ponacinanego po obu stronach dłuższych boków[ można zastąpić bibułą lub krepiną]
Wykonanie instrukcja:
  • "chaber"
  1. dno miarki od zewnętrznej strony smarujemy klejem
  2. materiał ściągamy w " harmonijkę" i przyklejamy do miarki
  3. trzonek owijamy kawałkiem zielonej bibuły, której końcówkę smarujemy klejem i przyklejamy do łyżki
  • "stokrotka"
  1. dno miarki od zewnętrznej strony smarujemy klejem
  2. przyklejamy pestki dyni, tak, by szersza część pestki była na zewnątrz
  3. trzonek owijamy kawałkiem zielonej bibuły, której końcówkę smarujemy klejem i przyklejamy do łyżki
  • "żonkil"
  1. żółty kartonik nacinamy wzdłuż jednego z dłuższych boków
  2. "główkę" miarki smarujemy klejem po zewnętrznej stronie i oklejamy kartonikiem, tak, żeby nacięta strona była w kierunku dna miarki i lekko odstawała
  3. smarujemy wnętrze miarki klejem i przyklejamy płatki, tak by możliwie jak najwięcej każdego płatka wystawało z miarki. Odginamy płatki.
  4. trzonek owijamy kawałkiem zielonej bibuły, której końcówkę smarujemy klejem i przyklejamy do łyżki  
 
gotowy bukiet
Co zrobiła 2- letnia Pola z moją pomocą:
  • przykleiła płatki chabra
  • okleiła miarkę żółtym kartonikiem
  • owinęła trzonki kwiatów bibułą 
  • [ przytrzymywałam miarkę]
 
Co zrobiła samodzielnie:
  • przykleiła płatki stokrotki
  • przykleiła i odgięła płatki żonkila
  • pocięła zółty kartonik

piątek, 5 października 2012

ABSURDALNY DOMEK HELLO KITTY

Wczoraj podczas wieczornych zakupów w Lewiatanie trafiłam na nowy produkt  firmy RBA - Domek Hello Kitty [ podejrzewam, że znaleźć go można także w innych marketach oraz w zwykłych kioskach ruchu czy salonikach prasowych]. Jak to zwykle bywa z numerem pierwszym - promocyjna cena 9,99, wielkie gabaryty, tona niepotrzebnej makulatury, która podobno zawiera wszelkie niezbędne informacje. Polka uwielbia tego kota, więc niech ma. Kupiłam. 
Numer pierwszy zawierał różowy kredens i naczynia [ taca, półmisek, cztery większe i cztery mniejsze talerze - wszystko w wyprasce do wycięcia], płytę DVD z wirtualnym spacerkiem po tytułowym domu Kitty i instrukcją montażu, zeszyt edukacyjny oraz kartkę umożliwiającą prenumeratę.
Kiedy Polka już smacznie spała, ja zajęłam się studiowaniem wszelkich informacji dotyczących przyszłego domku Hello Kitty, optymistycznie zakładając, że być może pozwolę jej zbierać jeszcze jedną kolekcję. Zrezygnowałam z tej myśli po tym, jak zobaczyłam regularną cenę - 29,99 [ w prenumeracie - 24,99 , dwa numery za darmo]. Żeby było bardziej absurdalnie, kolejne numery mają się ukazywać co dwa tygodnie. 
Wydanie z budżetu domowego prawie 60 zł miesięcznie na dwa zeszyty edukacyjne [ 12 stron, co w nim, o tym niżej] i ze dwa plastikowe mebelki to lekka przesada. Potem okazało się, że tytułowy domek owszem mogę mieć, ale za osobnym zakupem - regularna cena 379 zł. Jeśli zamówię prenumeratę, domek będzie gratis [ dostanę go w przesyłce z 16 numerem]. Mogę też zdecydować się na zbieranie kuponów - każdy kolejny numer "Domku Hello Kitty" zawiera jeden kupon. Po zebraniu 20, domek mogę kupić w okazyjnej cenie 179 zł. 
No to teraz trochę matematyki:
  • jeśli zdecyduję się na kupowanie gazetki w kiosku i chcę kupić domek - 2328,35 zł
  • jeśli zdecyduje się na kupowanie gazetki w kiosku i zbiorę kupony - 2128,35 zł
  • jeśli zdecyduję się na kupowanie gazetki w kiosku [ tylko 20 numerów] i zbiorę kupony - 758,80 zł
  • jeśli zdecyduję się na pełną prenumeratę - 1559,37 zł
  • jeśli zdecyduję się na prenumeratę i po dziesiątej przesyłce [ wtedy gdy otrzymam domek "gratis" ] zrezygnuję - 359,85 zł.
A to wszystko przy założeniu, że będzie 65 numerów, choć wydawca zastrzega sobie, że liczba ta może ulec zmianie. Poza tym wszystkim, jak znam życie i podejście biznesowe, schody - jedyny element konstrukcji domku, dostępny w gazetce - będzie pewnie w ostatnim numerze. Myślałam że to jest już absurdalne, a potem trafiłam na cudowny fragment, który pozwolę sobie zacytować: " " Domek Hello Kitty" to kolekcja wydawnicza, w której skład wchodzą zeszyty edukacyjne prezentujące informacje dotyczace życia codziennego ludzi i zwierząt oraz elementy wyposażenia domku Hello Kitty . Elementy wyposażenia domku stanowią bezpłatny dodatek do zeszytu" No i to mnie osłabiło. Okazało się bowiem, że wg wydawcy 12-sto stronicowy zeszyt edukacyjny wart jest 29,99 zł [ w prenumeracie 24,99]. Biorąc pod uwagę, że kupuję dziecku dwa razy grubsze zeszyty za 3,90 zł rzuciłam się na to dydaktyczne dzieło.
zawartość pierwszego numeru "Domek Hello Kitty"


Zeszyt edukacyjny.

Naprawdę ciężko określić do jakiej grupy wiekowej jest adresowany. Z jednej bowiem strony mamy zadania typu: wskaż niebieski kubek, policz łyżki; z drugiej - wykreślankę, czy polecenie wypisania przedmiotów na literę "s".
Przeglądając zeszyt ma się wrażenie, że autor nie bardzo wiedział na jaka grupę wiekową się zdecydować, więc dał trochę tego, trochę tamtego, osiągając przez to bardzo smutny rezultat, bo albo starsze dziecko poczuje się znudzone niektórymi prostymi, by nie powiedzieć banalnymi zadaniami, albo młodsze sfrustrowane, bowiem część z zadań będzie dla niego nieosiągalna.
Chyba jak w każdej obecnie tego typu gazetce dla dzieci mamy kącik kulinarny. Tu także stykamy się z absurdem. Mały kucharz ma poprosić rodzica, by włączył piekarnik i wsadził blachę z ciasteczkami, bo to niebezpieczne, ale już roztapianie masła, a później przelewanie go z rondelka do miski - bezpieczne - i dziecko może samo wykonać. Z pewnością plusem przepisu [ przepis na ciasteczka] jest to, że potrzebne składniki znajdą się w prawie każdym domu mi to bez ekstra zakupów [ cukier, masło, mąka i jajko].  Szumnie reklamowane informacje dotyczace życia codziennego ludzi i zwierząt to kilka banałów, o których wie przeciętne dziecko - chyba że wychowują je wilki - i kilka prostych poleceń, np. przyporządkuj meble do pomieszczeń, narysuj plaster miodu. Nowością jest tu rekapitulacja pierwotna [ utrwalenie nabytych wiadomości poprzez dodatkowe syntezujące ćwiczenia], no ale za prawie 30 zł za numer nie powinnam się dziwić.
Mebelki.

Uczciwie przyznaję, że kredensik dodany do pierwszego numeru jest ładny. Cukierkowo różowy, dobrze wykończony, ewentualne nadlewy w śladowych ilościach. Gorzej z naczyniami. Jakbyśmy nie wycinali z wypraski nadlewy zostaną i wypadałoby je opiłować, co już, z perspektywy padającego na ryj po całym dniu pracy rodzica,  takie fajne nie jest. Z drugiej jednak strony - Polka zachwycona, że na każdym talerzu namalowana Kitty. Nadlewy ma gdzieś. Tez bym miała je gdzieś, gdybym nie była świadoma, że kolejne "gratisowe mebelki" są dołączone do zeszytu edukacyjnego za 29.99 [ w prenumeracie 24,99]. Jakiej jakości będą następne pewnie się nie przekonam, bowiem wydawnictwu RBA nie udało się mnie przekonać, że to naprawdę okazyjna cena.

 Domek
I jeszcze kilka słów o domku, który jest, ale za dodatkową opłatą. Nie widziałam go na żywo, ale obejrzałam bardzo uważnie dołączoną płytę DVD. Dbałość o staranne wykończenie każdego elementu- jak podkreśla producent prawie co drugie zdanie - najlepiej widać podczas pokazowego montażu, gdy w jednym z rogów odkleja się tapeta ze ściany, część elementów, np gzymsy, schody po zamontowaniu odstają od budynku. Z ciekawości zajrzałam na allegro. Najdroższy domek jaki znalazłam [ wraz z mebelkami bardzo podobnymi do tych jakie mają ukazywał się z gazetką] kosztował ok 1300 zł. Miał windę, był dużo większy i wykonano go z drewna [ a nie z plastiku]

Biorąc to wszystko pod uwagę, nie wróżę tej kolekcji zbyt długiego pobytu na rynku i wielu zainteresowanych. Ba, ośmielam się nawet stwierdzić, że z niecierpliwością oczekiwać będę na reedycję z nową, być może bardziej realną ceną, jak już wydawca zejdzie z obłoków. Póki co Hello Kitty Polki będą mieszkać w Domku ze sklepu za 5 zł.

niedziela, 30 września 2012

EGMONTOWE NOWOŚCI

pierwsze numery nowego "dziecka" Egmontu
Choć na rynku prasowym jest zatrzęsienie gazetek adresowanych do dzieci, to jednak ciężo znaleźć coś dla malca w przedziale wiekowym 1,5- 3 lata. Niby można kupić cokolwiek "Kubusia puchatka", "Boba Budowniczego", "Księżniczki", nie w tym jednak, by dziecko obejrzało obrazki, ewentualnie pobawiło się plastikowym gadżetem - dodatkiem do gazety. Skoro juz decyduję się wydać około 8 złotych [ tyle mniej więcej kosztuje wiekszość gazet dla dzieci], to chciałabym żeby był to wydatek sensowniejszy.
Jakoś tak w marcu pojawiła się na rynku prasowym nowość - "Smyki". Na zakup pierwszego numeru zdecydowałam się z dwóch powodów: po pierwsze chciałam zobaczyć jak bardzo wtórna jest ta "nowość' - kolejne dziecko Egmontu, a po drugie dodatkiem były naklejki z postaciami Disneya. Taniej było kupić gazetę, niż same naklejki.
Okazało się, że moje założenia, co do zawartości i wartości gazety były błędne. Udało się bowiem Egmontowi stworzyć coś, co jest zdecydowanie powiewem świeżości  na dziecięcym rynku prasowym. Kwartalnik  "Smyki", a piszę to z perspektywy dwóch numerów, jest rzeczywiście taki jak go reklamują. Co w nim znajdziemy?
  • artykuł dla rodziców o wartościach pedagogicznych [ co istotne, nie oderwane od rzeczywistości wskazówki i wytyczne pedagogów teoretyków, które normalnego rodzica jedynie wkurzają]
  • proste zadania doskonalące umiejętności manualne u dzieci
  • pomysły na zabawy z dzieckiem w plenerze
  • pomysły na zabawy z dzieckiem w domu
  • nauka kolorów, 
  • historyjki z obrazkami
  • wycinanka nie niszcząca gazetki, co dla Egmontu jest wyczynem nie lada, z reguły bowiem chcąc zrobić zadanie z wycinanką, niszczymy np. fragment opowiadana na drugiej stronie]
  • nauka słów metodą obrazkową
  • mało reklam [ głównie książki i gazetki Egmontu]
  • dużo postaci Disneya
  • dodatki dostosowane do wieku dzieci [ z pierwszym numerem były to naklejki, z drugim zabawki do piasku]
Najprawdopodobniej idąc za ciosem trzy miesiące później znalazłam na prasowych półkach odpowiednik "Smyków" adresowany do nieco starszych czytelników - kwartalnik "Już umiem". A w nim:
  • nauka pisania liter, cyfr
  • ćwiczenia manualne
  • nauka liczenia, kolorów, kształtów
  • gra edukacyjna
  • rysowanie szlaczków
  • poszerzanie wiedzy z wiedzy ogólnej [ np. informacje o ssakach ich różnorodności]
Biorąc pod uwagę bogactwo oferty adresowanej dla dzieci +6 gazeta już nie robi takiego wrażenia, choć trzeba przyznać, ze proponowane ćwiczenia mają bardzo atrakcyjną formę.Zważywszy, że jest to kwartalnik istnieje spora szansa, że zarówno "Smyki" jak i "Już umiem" nie obniżą tak szybko lotów i nadal będą pozytywnie wyróżniać się na półkach z prasą dziecięca.

POSZUKUJĄC ŻÓŁWIA FRANKLINA

archiwalne nr "Franklina" cena waha się od 5 do 8 zł
Żółwia Franklina ciężko nie znać, oczywiście jeśli ma się dzieci. Jeśli akurat nie trafiliśmy nigdy na kreskówkę, to mieliśmy szanse na zetknięcie się z nim bądź w postaci naklejki na wiaderku do piaskownicy naszej pociechy, bądź przy okazji wizyty w księgarni - książeczek o przygodach tego przesympatycznego żółwia jest całkiem sporo.
Kiedy Pola zaczęła przechodzić franklinową fascynację wydawało mi się, że nie będzie problemu z kupieniem prezentu... W jakim byłam błędzie. Okazało się, że jest to jedna z niewielu postaci, która nie została całkowicie skomercjalizowana. Daremnie szukać maskotki czy franklinowych gadżetów. Raz jeden trafiłam na allegro na skarbonkę Franklina i to by było na tyle. W sprzedaży są jedynie książki i płyty DVD, nawet naklejki to senne marzenie.
I wtedy trafiłam na gazetkę. To był numer grudniowy... ale od początku.
Kilka lat temu na rynku prasowym pojawił się miesięcznik "Franklin". Niestety z nieznanych mi przyczyn Egmont przestał wydawać tą gazetkę, a szkoda, bo jest to chyba jedna z najmądrzejszych gazetek dziecięcych z jaką się zetknęłam. Skoro już się nie ukazuje to dlaczego o niej piszę? Bo czasem można na nią trafić w antykwariacie, albo na wyprzedażach gazetowych, albo zwyczajnie w kiosku [ jeśli kioskarz zrobił porządek i nagle okazało się, że jakiś tam egzemplarz umknął jego uwadze w czasie robienia zwrotów]. Warto włożyć trochę wysiłku i poszukać numerów archiwalnych. Aha, jeśli ktoś chciałby być sprytny i zamówić numery archiwalne na stronie Egmontu od razu mówię, że to marzenie ściętej głowy - była to pierwsza rzecz jaką zrobiłam. Numerów archiwalnych brak. Pozostaje jedynie polowanie.
Co takiego miał "Franklin", że warto go poszukać? Przede wszystkim pod względem merytorycznym przypomina nieco starego "Misia".
W każdym numerze jest reportaż z miejsca odwiedzonego przez Żółwia [ np. fabryka czekolady], dzięki któremu mały czytelnik dowiaduje się wielu ciekawych informacji [ a czasem i rodzic może poszerzyć swoją wiedzę ;-) . Gazeta, podobnie jak książka i kreskówka, docenia wartości rodzinne, uczy empatii, czytelnik musi m. in stworzyć własne drzewo genealogiczne; propaguje sport i zabawy na świeżym powietrzu bez użycia bardzo drogich gadżetów [ dla tych którzy nie wiedza - Franklin jeździ na rowerze, latem gra w piłkę i pływa, zima jeździ na sankach i gra w hokeja]. Czytelnik może zbierać karty kolekcjonerskie, należeć do klubu Franklina [ do wycięcia legitymacja - niestety strona klubowa już nie działa, a w każdym numerze zadania do wykonania, za które otrzymuje się znaczek - sprawność- zupełnie tak jak w kreskówce]. Poza tym jest w niej wiele zadań uczących logicznego myślenia [ podane są tez rozwiązania]; nauka literek i cyferek oraz lekcje języka angielskiego wraz z ćwiczeniami utrwalającymi materiał. Sporo historyjek ma dodatkowo na końcu ćwiczenia sprawdzające czy dziecko uważnie czytało/słuchało tekstu. Dział zrób to sam, podobnie jak przepisy kulinarne są proste i nie wymagają dodatkowych zakupów [ wszystkie potrzebne rzeczy można znaleźć w przeciętnym domu].
Jak każda współczesna gazeta dla dzieci, tak i "Franklin" mógł się poszczycić "dodatkami", w przeciwieństwie jednak do innych tego typu periodyków nie oferował kolejnego plastikowego szajsu, rozpadającego się po 10 min. Dodatki Franklina były przemyślane i użyteczne, np, kartki bożonarodzeniowe, bileciki na prezenty...
Zatem... polowanie czas zacząć.
Tym zaś, którzy szczęścia w polowaniu nie mają, pozostaje seria "Zgadywanki i naklejanki"
    Seria "Zgadywanki i naklejanki" cena ok 7 zł

    Co w niej znajdziemy?
    • przepis kulinarny
    • kącik zrób to sam
    • naklejki do stworzenia obrazka
    • malowanki - cała książka
    • zadania uczące logicznego myślenia, spostrzegawczości, koordynacji ręka - oko wraz z rozwiązaniami